The Stanley Parable – recenzja

0
234
Rate this post

Twórcy gier komputerowych nieustannie starają się dawać nam iluzję wolności w grach. Chociaż wypuszczane ostatnio sandboxy, wśród których prym zdecydowanie wiedzie Grand Theft Auto V pozwalają naprawdę na wiele, to jednak jest to jedynie ułuda – wszystko jest od początku do końca zaplanowane przez producentów, a każdy wybór prowadzi do wcześniej ustalonego końca. Wybieramy różne drogi, ale za zakończenie odpowiadają ciągi zer i jedynek. Wyobraźcie sobie jednak inną sytuację – produkcję, w której developerzy od samego początku bawią się z nami, a towarzyszący akcji narrator wyśmiewa każdą z naszych „znaczących” decyzji.

Taką produkcją jest The Stanley Parable. Już sama geneza gry jest ciekawa – powstała ona jako modyfikacja do Half-Life 2 i zdobyła taką popularność, że podjęto męską decyzję – wypuszczenie samodzielnej wersji i zainteresowanie tym samym większego grona graczy. Ciężko jest mi sensownie opisać tę grę, problemy pojawiają się już przy definiowaniu jej gatunku – zdecydowałem się na ogromne uogólnienie i przyjmijmy, że tytuł ten jest grą przygodową, nastawionej na eksplorację, z perspektywą z pierwszej osoby…

W „Przypowieści” wcielamy się w rolę tytułowego Stanleya, pracującego w typowym do bólu biurowcu. Jest on pracownikiem numer 427, a jego zadaniem jest ciągłe wciskanie przycisku na klawiaturze. Pewnego dnia ma miejsce dziwna sytuacja – inni pracownicy w tajemniczych okolicznościach znikają z biura, a Stanley wybiera się w niecodzienną podróż po budynku firmy.

Brzmi intrygująco, ale jednocześnie niezbyt porywająco – tym bardziej, że w grze próżno szukać jest jakiejkolwiek akcji, nie możemy atakować, skakać ani integrować z większością otoczenia (wyjątkiem jest otwieranie drzwi i naciskanie wszędobylskich przycisków). Co jednak sprawia, że „Przypowieścią Stanleya” warto się zainteresować? Czynnikiem tym jest świetna narracja. W roli postaci komentującej nasze losy usłyszymy fenomenalnego Kevana Brightinga. Sam pomysł jest genialny w swojej prostocie – narrator nieustannie opisuje nasze kroki – nawet jeśli przestaniemy podążać za jego sugestiami. Jest to doskonałym podkreśleniem tego, co ująłem we wstępie – developerzy żartują sobie z sensu i wagi naszych decyzji, wszystko idzie zgodnie z ich planem.

Gra nie prowadzi nas jednak  jak po sznurku – tutaj każdy wybór ma konsekwencje, które całkowicie zmieniają bieg gry. Zwiedzamy inne pomieszczenia, poznajemy inne historie, a także obserwujemy różne, zwykle totalnie surrealistyczne zakończenia. Nie będę spoilerował, ale dwa z nich są naprawdę mocne – jeśli będziecie mieli możliwość ogrania tego tytułu koniecznie sprawdźcie wszystkie możliwości, tym bardziej, że jednorazowe ukończenie gry zajmuje bardzo mało czasu. Niestety, z jednej strony jest to zaletą, bo można szybko dowiedzieć się wszystkich historii Stanleya, z drugiej zaś pozostaje uczucie niedosytu i chcielibyśmy grać jeszcze i jeszcze. Twórcy postarali się o dodanie pewnych sekretów, ale stanowią one raczej ciekawostkę, niż przedłużenie rozgrywki.

Do stworzenia The Stanley Parable użyto wydającego ostatnie tchnienia silnika Source i niestety – widać to na każdym kroku, od kanciastych przedmiotów, po średnie tekstury. Na pochwałę zasługuje jednak urozmaicanie otoczenia niewielkimi detalami – obrazami, notatkami, komunikatami itd. Wszystko to przyczynia się do budowania klimatu i stanowi niezłe smaczki. Warstwa dźwiękowa robi zdecydowanie lepsze wrażenie, co jest zasługą pana Brightinga. Jego komentarze nie tylko idealnie pasują do sytuacji (taki zresztą był zamiar), ale również genialnie brzmią, czuć w tym emocje, pasję i zaangażowanie.

The Stanley Parable jest nietypową produkcją, którą zdecydowanie można określić mianem eksperymentu. Jest to totalny samograj, w którym nie da się „przegrać”, niezależnie od tego co zrobimy, ale odkrywanie kolejnych sekretów i poznawanie innych zakończeń potrafi wciągnąć na dobrych kilka godzin. Niestety, gdy wszystko będziemy już wiedzieć, to tak naprawdę nic nie zachęci nas do ponownego pojawienia się przy biurku 427.

Czy oznacza to, że po grę nie warto sięgać? Nie, gra jest warta uwagi i daje do myślenia, pozwala inaczej spojrzeć na cały współczesny przemysł gier. Co jakiś czas zdarzają się też sytuacje, które wywołują uśmiech na naszej twarzy lub wręcz przeciwnie – są przesadnie melancholijne i dołujące. Stworzenie tytułu budzącego tak skrajne emocje to nie lada wyzwanie, jednak studio Galactic Cafe poradziło sobie z tym pierwszorzędnie.