Call of Duty: Advanced Warfare – recenzja

0
215
Rate this post

Seria Call of Duty nie należy do moich ulubionych. Nie zrozumcie mnie źle, do dziś pamiętam chwile spędzone z pierwszą częścią i niesamowite odczucia, jakie towarzyszyły mi podczas ogrywania gry w klimatach II-wojennych. Niestety, nie spodobało mi się, to co z tym cyklem zaczęło dziać się później. Kolejne, współczesne części, które nieznacznie różniły się kosmetycznymi zmianami, szereg kosztownych DLC i wciąż ten sam silnik graficzny nie nastawiały mnie zbyt pozytywnie. Do Advanced Warfare podchodziłem więc z dużą dozą ostrożności, ale też i odrobiną ekscytacji. Futurystyczny ekwipunek i uzbrojenie wyglądały naprawdę ciekawie, a gameplay łączący w sobie najlepsze cechy Titanfall z Crysisem przykuł moją uwagę. Postanowiłem więc po raz kolejny dać szansę Call of Duty i…nie żałuję.

Studio Sledgehammer Games odwaliło kawał dobrej roboty, zwłaszcza w aspekcie klimatu i futurystycznego settingu tej gry. Od pierwszych minut jesteśmy rzuceni w wir akcji, a szybkie tempo utrzymuje się przez całą grę. Co prawda fabuła nadal kuleję i jest to dość typowa historia o konflikcie zbrojnym pomiędzy mocarstwami, ale nie jest to tak istotne, bowiem dynamiczny gameplay i duża ilość nowoczesnych gadżetów naprawdę daję radę!

W grze wcielamy się w żołnierza, który dołącza do świetnie wyszkolonej i doskonale wyposażonej prywatnej firmy militarnej o nazwie Atlas. Zespołowi najemników przewodzi Jonathan Irons. I tutaj ciekawostka, o której pewnie i tak słyszeliście – w tej roli występuje Kevin Spacey, jeden z moich ulubionych aktorów. Jak wypadł? Pierwszorzędnie. Pan Spacey wygląda jak żywy, brzmi jak żywy i porusza się jak żywy. Zarówno w scenkach na silniku gry, jak i prerenderowanych filmikach wygląda on niemal tak, jak na ekranach kin i telewizorów. Przyznam się szczerze i zupełnie bez bicia, że Kevin całkowicie przyćmił resztę obsady – praktycznie nie zwracałem uwagi na to, jak wyglądają i brzmią pozostałe postacie.

Ale odłóżmy już na bok kwestię fabuły, tak nieistotną w nastawionej na akcję strzelankę. Gdy po raz pierwszy dostałem do zabawy egzoszkielet, to od razu do głowy przyszły mi słowa ze zwiastuna: „power is everything”. Potęga i moc faktycznie okazuje się być wszystkim, a kierowany przez nas futurystyczny żołdak jest zacznie silniejszy niż bohaterowie poprzednich części. Chcecie przykłady? Proszę bardzo! Pod odstrzałem możecie osłonić się przed atakami tarczą, do dyspozycji macie też kilka rodzajów granatów, drony, a nawet…rękawice magnetyczne, dzięki którym możecie wspinać się po metalowych powierzchniach. I chociaż niektóre z gadżetów wykorzystacie tylko wtedy, kiedy gra wam na to pozwoli (skrypty, skrypty, skrypty!), to i tak jest bardzo ciekawie, zwłaszcza przy dłuższych starciach ogniowych z przeciwnikami.

Kampania dla pojedynczego gracza raczej nie odbiega za bardzo od tego, do czego przyzwyczaiły nas części poprzednie. Mamy tutaj pełno oskryptowanych, dramatycznych momentów, masę wybuchów, a całość kończy się po zaledwie kilku godzinach. To wszystko jednak wciąga, głównie przez wspomniane już akcesoria i moce wynikające z użytkowania egzoszkieletu. O ból głowy przyprawiały mnie jednak sekwencje QTE. Jeśli interesowaliście się tym tytułem, to pewnie zaznajomiliście się już z jedną z najbardziej kuriozalnych sytuacji – „Naciśnij F, żeby złożyć hołd„. Czy naprawdę nie można było tego zostawić w formie zwyczajnej cutscenki? Czy ktoś naprawdę pomyślał, że takie coś zwiększy immersję? Dla developerów mam małą poradę – pójdźmy o krok dalej, w kolejnym Call of Duty, każdy dialog zróbmy w formie quick time eventu. Jeśli gracze musieliby uważnie wyczekiwać momentu na naciśnięcie F, aby posunąć fabułę w odpowiednim kierunku, to to dopiero byłoby wciągające doświadczenie! Mam już nawet pomysł na podtytuł – Call of Duty: Modern Talking. (suchar zamierzony)

Pomijając jednak takie głupotki i drobnostki, single player jest całkiem zjadliwy. Tym co jednak decyduje o mocy serii CoD jest jednak od zawsze tryb wieloosobowy. W tym aspekcie widać największy progress. Poprzednie części stawiały raczej na delikatne posuwanie się o przodu, a większych zmian było tam jak na lekarstwo. Tutaj od samego początku widać, że mamy do czynienia z zupełnie nową produkcją, chociaż nie zabrakło inspiracji innymi, konkurencyjnymi tytułami.

Na pierwszy ogień wysuwają się oczywiście akrobacje, które umożliwiają nam egzoszkielety. Dzięki temu multiplayerowa zabawa przypomina raczej Titanfall, aniżeli poprzedni części Call of Duty. Czy to źle? Ależ skąd! Podwójne skoki i nowoczesne akcesoria sprawiają, że rozgrywka jest świeża i co najważniejsze – daje masę satysfakcji. Większych zmian nie przeprowadzono natomiast w konstrukcji map, zdobywaniu kolejnych poziomów doświadczenia i odblokowywaniu innych elementów ekwipunku.

Call of Duty: Advanced Warfare najbardziej zawiodło mnie na jednym polu – technikaliach. Gra wygląda przyzwoicie, fakt, ale nie jest to nic, co usprawiedliwiałoby koszmarnie wysokie wymagania sprzętowe i niezbyt udaną optymalizację. Przyznam się, że mój laptop lata świetności ma za sobą, ale do tej pory bez problemu radził sobie z nowymi tytułami. A tutaj? Koszmarnie długie loadingi, spadki FPS’ów i okropne problemy z wydajnością. Serio – w dobie tytułów, które genialnie wyglądają i działają na praktycznie każdym sprzęcie można było to załatwić znacznie lepiej…

Pomimo pewnych problemów technicznych i pełnej skryptów kampanii, Advanced Warfare potrafi dać sporo radości. Serii zdecydowanie potrzebne było odbicie się od wypracowanych przez lata schematów i to był już chyba ostatni moment. Teraz nie pozostaje nic innego, jak czekać na to, że kolejne części nadal będą ewoluować, wprowadzając nowe elementy do tego kultowego już cyklu.