The Last of Us: Remastered – recenzja

0
239
Rate this post

Recenzję The Last of Us: Remastered mógłbym zawrzeć w kilku słowach, pisząc, że arcydzieło stało się jeszcze lepsze. Odświeżona wersja gry Naughty Dog zasługuje jednak na to, aby o niej pisać, a ja, jako że nie jestem specjalnie utalentowany w zakresie pieśni pochwalnych zostanę przy formie standardowej recenzji. 😉

Gra opowiada dokładnie tą samą historię, pozbawiona jest dodatkowych wątków, zadań i niuansów. The Last of Us: Remastered to nadal pełna emocji historia o przetrwaniu dwójki osób w post-apokaliptycznych Stanach Zjednoczonych, zniszczonych przez epidemie spowodowaną przez zarodniki grzybów. Kierujemy losami Joela, mężczyzny w średnim wieku, który podejmuje się opieki nad nastoletnią Ellie, odporną na tajemnicza chorobę. Podczas gry musimy zmagać się zarówno z osobami zainfekowanymi grzybem, jak i zwykłymi ludźmi, u których walka o przetrwanie wzbudziła niemal zwierzęce instynkty.

Również gameplay jest niemal kropka w kropkę, czy raczej – piksel w piksel, taki sam, jak w ubiegłym roku. Zmodyfikowano jedynie sterowanie i tym razem domyślnym ustawieniem jest wykorzystanie przycisków LT i RT, zamiast LB i RB. Graczom pozostawiono jednak możliwość wyboru i spokojnie można to zmodyfikować w opcjach, rając tak jak jest nam najwygodniej. Najnowsza pozycja ze stajni Naughty Dog robi też użytek z touchpada, który wykorzystywany jest przy craftingu oraz głośniczka, używanego do odsłuchiwania nagrań i drobnych efektów dźwiękowych, towarzyszących np. włączaniu latarki. Rozgrywka, pomimo braku dużych zmian jest jednak znacznie bardziej komfortowa z dwóch powodów – zmiany z 30 na 60 klatek na sekundę (miłośnicy klasycy mogą jednak włączyć blokadę na 30 FPS w opcjach gry)  i dużo wygodniejszych gałek analogowych w padzie Dual Shock 4. Celowanie zyskuje dzięki temu na precyzji i pomaga nam na wyjście z opresji, które w innym wypadku mogłyby skończyć się śmiercią.

Miłym dodatkiem jest zamieszczenie w grze Trybu Fotograficznego, znanego już z Infamous: Second Son. W największym skrócie – dostajemy możliwość robienia i edytowania screenów z gry, bez interfejsu użytkownika. Możliwości są naprawdę spore, także spokojnie można zacząć prowadzić pamiętnik z podróży w czasach apokalipsy. 😉 Do naszej dyspozycji oddano zarówno kontrolę nad kamerą podczas wykonywania zrzutów ekranu, jak również szereg efektów, począwszy od tradycyjnego trybu czarno-białego i sepii, a na różnych, bardziej egzotycznych zmianach kończąc.

Całość jest banalnie prosta w obsłudze. Po włączeniu tej Photo Mode w ustawieniach wystarczy jedynie nacisnąć L3, dzięki czemu zatrzymamy grę i dostaniemy dostęp do wspomnianych już narzędzi edycji. Wszystko możemy dowolnie modyfikować, np. zwiększyć jasność, kontrast lub natężenie ziarna filmowego, a także łączyć ze sobą. Przyznam się bez bicia, że czasami zatrzymywałem w grę w pewnych momentach tylko po to, aby uwiecznić konkretną scenę na soczystym screenie. Nie miałbym nic przeciwko, aby Tryb Fotograficzny stał się standardem i pojawiał się we wszystkich grach.

Kilka linijek wyżej wspominałem o 60 klatkach na sekundę, co nie jest jedyną zmianą w warstwie graficznej. Oprócz tego podbito rozdzielczość do 1080p, a także popracowano nieco nad cieniami, oświetleniem i anty-aliasingiem. Rezultat jest widoczny na pierwszy rzut oka, szczególnie na większym ekranie. Gra wygląda po prostu świetnie i spokojnie mogłaby konkurować z produkcjami przygotowanymi specjalnie z myślą o konsolach nowej generacji. Największe wrażenie zrobiły na mnie lokacje na otwartym powietrzu, zieleń roślinności zestawiona w kontraście ze zrujnowanymi budynkami i wrakami samochodów momentami zapiera dech w piersiach.

Udźwiękowienie nie uległo zmianom, a więc w tle przygrywa nam świetny soundtrack Gustavo Santaollali, a w rolach głównych usłyszymy Troya Bakera i Ashley Johnson. Miłośnicy polskiego dubbingu posłuchają zaś po raz kolejny Krzysztofa Banaszyka i Anny Cieślak. Ja akurat zaliczyłem przy okazji ogrywania wersji zremasterowanej miłą niespodziankę. W oryginał grałem po angielsku, bo za dubbingami z reguły nie przepadam, ale o dziwo, The Last of Us w naszym ojczystym języku daje radę!

Bardzo dużym atutem The Last o Us: Remastered jest dodanie do gry wszystkich pakietów DLC, mających premierę przed ukazaniem się odświeżonej wersji na rynku. Mowa więc zarówno o dodatkowych mapach do trybu dla wielu graczy, jak i fabularnym Left Behind, przedłużającym nieco wrażenia płynące z gry i stanowiącym świetne wprowadzenie dla historii Ellie.

Wiele osób zarzucało grze bycie typowym „odgrzewanym kotletem”, ale zaprawdę powiadam Wam – jeśli tak miałyby smakować stare kotlety, to mógłbym żywić się nimi do końca moich dni. Gra jest równie dobra, a nawet lepsza niż wersja z 2013 roku i pojawienie się jej na konsoli PlayStation 4 to doskonała szansa zarówno dla graczy, którzy wcześniej w nią nie grali, jak i dla fanów oryginału, którzy chcieliby jeszcze raz przeżyć jedną z najlepiej napisanych historii w grach komputerowych.