40 największych growych rozczarowań XXI wieku (część 1)

0
94
Rate this post

Znaleźć gry, które rozczarowały nas na przestrzeni ostatnich 13 lat wcale nie jest trudno. O wiele trudniej jest z nich zrobić listę – podjęliśmy się jednak tego na pozór karkołomnego zadania i efekt naszych wysiłków znajdziecie poniżej. Pamiętajcie, że jak to z zestawieniami bywa, są one nad wyraz subiektywne. Poniżej znajdziecie pierwszą część zestawienia, natomiast drugie 20 tytułów, które naszym zdaniem mocno zawiodły nadzieje i oczekiwania graczy znajdziecie tutaj. Miłej lektury! Zapraszamy też do wzięcia udziału w naszym konkursie – do wygrania Gran Turismo 6!

25 to life – zapowiadana jako kompletna symulacja życia gangstera – na takie produkcje popyt był przecież zawsze ogromny, stąd nic dziwnego, że gra przed premierą wywołała ogromny szum. Tymczasem okazała się być krótka, niedopracowana, a w zasadzie jedynym jasnym punktem, na który wskazywali recenzenci była ścieżka muzyczna, co potwierdza cytat Huta Sędzimira (CD Action): Świetna ścieżka muzyczna, reszta kiepskawa albo i gorzej. Krótko mówiąc: gniot.

All Points Bulletin – miała być rewolucja w modelu gier typu free to play. Gra charakteryzowała się ogromnym potencjałem (przynajmniej tak wydawało się przed premierą), ale zawiódł czynnik ludzki – gra została fatalnie zoptymalizowana, a system rozwoju postaci, który w takiej grze obecny być po prostu musi, pozostawiał wiele do życzenia. Znów, cytując Huta, należy stwierdzić że był to najzwyczajniejszy w świecie bubel. W zasadzie jedynym elementem, na który nie narzekano, był edytor postaci. To jednak o wiele za mało jak na sieciową strzelankę z takim zadęciem.

Alone In the Dark – remake jednej z najlepszych gier w historii, o której wspominaliśmy całkiem niedawno, tworząc zestawienie nieco innego rodzaju. Gra sama w sobie była całkiem poprawna, niemniej kontynuacje wielkich serii mają bardzo ciężkie życie – wymaga się od nich bardzo, bardzo wiele. W zasadzie na tyle dużo, że tym oczekiwaniom, które potęguje legenda pierwowzoru, sprostać nie sposób. I Alone in the Dark z 2008 roku nie jest tu absolutnie wyjątkiem.

Battlefield 2142 – pierwszy Battlefield wyrywał graczy z siedzień – niesamowita dowolność, efektowna jak na tamte czasy grafika, dynamiczna rozgrywka i fantastyczny multiplayer. Część druga również zaskarbiła sobie sympatię graczy, natomiast edycja z podtytułem 2142 rozczarowała na całej linii – wyraźnie niedopracowana, toporna, podniosły się nawet głosy, że to raczej mod aniżeli samodzielna gra, za którą w dodatku żądano w dniu premiery 140 złotych. Przy tym wszystkim ktoś odkrył, że wraz z grą na dysku instalują się programy typu spyware, śledzące poczynania graczy. Kwintesencja działań Electronic Arts.

BloodRayne 2 – pierwsze BloodRayne zaskakiwało bardzo pozytywnie. Przyjemna, acz nietrudna gra dawała sporo satysfakcji, a do postaci głównej bohaterki ślinili się wszyscy nastoletni gracze. Przy okazji szumnie zapowiadanego sequela studio Majesco postanowiło pójść po najmniejszej linii oporu – rozebrali oni nieco Rayne i sprawili, że gra stała się jeszcze bardziej krwawa. Do wyciągnięcia pieniędzy z kieszeni graczy wystarczyło, ale do niczego więcej. Na łamach CDA grę podsumowano stwierdzeniem, że z uroczej sieczki przerodziła się w monotonną rzeźnię bez większej fantazji. Wielka szkoda.

Boiling Point – Road to Hell – ile razy już słyszeliśmy, że gra ma być kolejnym GTA, czy nawet strącić genialną produkcję Rockstar z piedestału? Gdybym dostawał złotówkę za każde przeczytane zdanie tego typu, prawdopodobnie do końca życia nie musiałbym już pracować, a studio Deep Shadows walnie przyczyniło by się do mojego stanu posiadania. Tymczasem GTA: Kolumbia, jak grę zwano tu i ówdzie w dniu premiery okazała się być na tyle niedopracowana, że nazywano ją późną wersją beta sprzedawaną jako produkt ukończony. Modelowy przykład, jak można zmarnować przepotężny potencjał.

Brothers in Arms – problem z tą grą nie polegał na fakcie, że była ona słaba – wręcz przeciwnie, stanowiła całkiem niezłą alternatywę dla królującej wtedy Call of Duty. Zapowiadana była jednak jako absolutna rewolucja, a kiedy do rąk otrzymaliśmy produkt co najwyżej solidny i poprawny, podniosły się głosy, że przecież nie to nam obiecano. Znów oczekiwania graczy zostały zawiedzione przez zbyt optymistyczne press packi i pompowanie balonika przedpremierowego. Przy okazji gra miała fatalny tryb multi i przerażała liniowością.

Call of Juarez: Cartel – może to nudne, ale Cartel to kolejny przykład, że aptetytów graczy nie należy zbytnio pobudzać, bo może się na koniec okazać, że deweloperzy nie są w stanie sprostać zbyt dużym oczekiwaniom (doskonale wiedzieli o tym twórcy pierwszego Far Cry). Call of Juarez uciekł z Dzikiego Zachodu, co nie do końca wszystkim pasowało, ponad to w grze było sporo denerwujących niedoróbek. W zasadzie na plus wyróżniał się tylko tryb multi, jednak okazało się, że to zbyt mało.

Close Combat: First to Fight – przyzwyczajenie drugą naturą człowieka? Cóż, w tym przypadku zdecydowanie tak – zmiana formuły gry zdecydowanie nie podpasowała wiernym fanom CC. I chociaż produkcja sama w sobie była całkiem sympatyczna – charakteryzowała się niezłą grafią, a AI naszych towarzyszy nie raz zaskakiwało – to o wiele większy sukces odniosłaby, gdyby nie powstała jako Close Combat.

Counter Strike: Condition Zero – produkcja niezrozumiała z wielu względów – po co bowiem robić coś, co wszyscy zainteresowani już mają i jeszcze kazać sobie za to płacić? Counter Strike to społeczny fenomen, o którym można napisać wiele rozpraw naukowych, gra, która definiowała pojęcie sieciowego shootera. Condition Zero nie był grą złą, ale nie był też grą na miarę CS. Tylko albo aż tyle. Znów zawiedzione nadzieje.

Daikatana – nazwisko Johna Romero znać powinien każdy gracz, bowiem gdyby nie on, świat nie usłyszał by o takich tytułach, jak Doom, Quake czy też Wolfenstein 3D. Kolejnym wielkim projektem Romero miała być Daikatana właśnie. Amerykanin jednak, zamiast przyłożyć się do stworzenia kolejnej wielkiej gry przekładał jej datę premiery w nieskończoność, aż – gdy w końcu Daikatana pojawiła się na rynku – okazało się, że jest spóźniona co najmniej o kilka lat. Byłaby grą dramatycznie słabą nawet, gdyby nie stał za nią Romero – a tak zabrakło skali, przez co do dzisiaj bardziej odpowiednim określeniem pozostaje nasza rodzima Daikaszana.

Dead Island – obecność tej gry w niniejszym zestawieniu była mocno dyskutowana. Ostatecznie Dead Island była całkiem poprawna graficznie, od widoku zombie czasami przechodziły ciarki, ale brakowało w niej tego, co obiecali twórcy – czyli permanentnego poczucia zagrożenia, przeświadczenia, że to my jesteśmy zwierzyną łowną, która musi się chować, by przeżyć. Poza tym od mniej więcej 3 godziny gry stawała się ona przeraźliwie nudna i monotonna. Całość ratował (i to też w ograniczonym stopniu) całkiem udany tryb kooperacji.

Desperados 2 – dramat w jednym akcie. Pierwsze Desperados było powiewem świeżego powietrza, doskonałą wariacją na temat udanej serii Commandos, a według wielu – grą od Komandosów nawet lepszą. Johnowi Cooperowi i spółce nie przysłużyło się jednak przeniesienie części rozgrywki w trzeci wymiar – gra była wtórna, nudna, niedopracowana a od magii pierwszej części dzieliły ją lata świetlne.

Diablo 3 – jeszcze więcej tego samego, mógł pomyśleć każdy, kto odpalił nowe Diablo. Czy to dobrze, czy to źle? 12 lat to kupa czasu, a gra wyglądała jak odświeżone D2. Nie brakowało głosów, że Blizzard zakpił z graczy wypuszczając z tak ogromną pompą taki produkt, i fakt pozostał faktem, że gra nudziła się dość szybko. Klasyczny przykład tego, że kontynuacje legendarnych gier mają bardzo, bardzo ciężko.

Dirt Showdown – Codemasters na swoją markę pracował bardzo długo. Pierwsze wyścigi z serii Colin McRae Rally obrosły zasłużoną legendą, były to jedne z lepszych wirtualnych rajdów w historii. O tym, że z serią dzieje się nie do końca tak, jak powinno, słyszeliśmy już przy kontynuacji Dirta. Tymczasem, nastawiony na zręcznościową zabawę w drift Showdown zupełnie nie przystoi do wizerunku serii. Nudna, wtórna i nieodpracowana. Codemasters słusznie dostało za tę grę po łapkach.

Doom 3 – zacznijmy od cytatu z serwisu GameSpot: To bardzo podniecające mieć taką gre jak DOOM III na horyzoncie. I DOOM III faktycznie okazał się być grą dobrą, ale… tylko dobrą. Znów problemem okazały się oczekiwania graczy, którzy szykowali się na prawdziwą rewolucję, a otrzymali grę dobrą, solidną i dopracowaną, ale w żadnym razie nie rewolucyjną. Może kiedyś deweloperzy słusznie dojdą do wniosku, że legendy warto pozostawić samym sobie, a nie na siłę wyciągać pieniądze z kieszeni graczy?

Dragon Age 2 – to, co wystarczyło w przypadku pierwszej odsłony DA okazało się być niewystarczające przy okazji drugiej. Gracze narzekali na sporo tak zwanych pozornych wyborów, małą swobodę w kreacji własnej postaci czy też ograniczenia fabularne. Poza tym kiepskie okazały się być przerywniki filmowe, które były mocną stroną pierwszej odsłony. Gra co prawda została oceniona dość wysoko, ale przy tym sporo marudzono. Stąd jej obecność w naszym zestawieniu.

Driv3r – pierwszy Driver zachwycał swobodą, szybkością, grafiką – w zasadzie wszystkim, co dla maniaków wirtualnych samochodów było istotne. Driv3r miał nawiązać do tej wspaniałej produkcji, jednak twórcy wyłożyli się na całej długości – w recenzjach często można było zauważyć mało cenzuralne słowa, a terminy ‚kretyński’ czy też ‚idiotyczny’ wcale nie były takie rzadkie. Zresztą o poziomie rozgrywki sporo musi mówić fakt, że za najlepszą część gry uznano… przerywniki filmowe. Amen.

Duke Nukem Forever – czy tutaj faktycznie trzeba coś dodawać? Pierwszy Książę był rewolucją, wciągał na długie godziny. Kontynuacja miała nawiązać do świetnej, pierwszej części ale jej premiera opóźniała się tyle razy, że w zasadzie każdy już pogodził się z faktem, że Forever na dysku twardym naszego komputera nie pojawi się już nigdy. Tymczasem w roku 2011 długo wyczekiwany moment stał się faktem – po zainstalowaniu gry magii było jednak jak na lekarstwo, a i teksty głównego bohatera nie bawiły już tak, jak kiedyś.

Far Cry 2 – pierwszy Far Cry uderzył znienacka – choć niektórzy narzekali, że gra jest dość monotonna, to trzeba było docenić fantastyczną jak na tamte czasy grafikę oraz swobodę, którą dali nam twórcy. Sequel był po prostu odgrzewanym kotletem, w dodatku już nieco nadpsutym. Całe szczęście, że legendę gry odbudował nieco świetny Far Cry 3, niemniej ciekawe, ile osób ze względu na kiepskie wspomnienia z dwójką zrezygnowało z kupna trójki…