Deweloper Ska Studios atakuje z drugą częścią cichego przeboju z 2009 roku. Jedyne, czego jej brakuje, to… ska.
The Dishwasher: Vampire Smile najłatwiej opisać jako Devil May Cry w 2D – biegamy, skaczemy, sieczemy i strzelamy. Fabuła opowiada o walce tytułowego zmywacza naczyń, jego siostry Yuki i enigmatycznego Kucharza z szerzącą się plagą… cyborgizacji. Jest oryginalnie, nietuzinkowo, szalenie.
Dishwasher wygląda, najprościej rzecz ujmując, choro. Bardzo surowe, drastyczne projekty poziomów oraz postaci są głównie czarno-białe, ewentualnie zaopatrzone w ciemne i wyblakłe kolory. Żywsze barwy oczywiście również wykorzystano: drobne detale na przeciwnikach są niebieskie lub zielone, wyładowania elektryczności dają po oczach jaskrawością, a kiedy już traficie do bardziej kolorowych (co wcale nie oznacza, że radosnych) lokacji, na pewno będziecie zachwyceni. Cała wizja nie byłaby kompletna bez ogromnej dawki brutalności. Krew leje się tu gęsto, leje się ciągle i leje się niemalże ze wszystkiego. Repertuar wrogów jest bardzo barwny – Ska umieścili w swoim dziele całą gamę przeciwników obowiązkowych dla hardcore’owych filmów akcji lub horrorów klasy c: ninja, robo-ninja, agenci w garniturach, hardzi żołnierze walczący wręcz, komandosi wykorzystujący linki, roboty, zombie, smoki, latające drony. Jeszcze bardziej „cieszą” sposoby roznoszenia na kawałeczki owych przeciwników wybrane przez bohaterów. Podczas przechodzenia jednego, trwającego około dziesięciu minut poziomu Vampire Smile nabiłem przeciwnika na ogromną strzykawkę, a następnie wpompowując weń powietrze rozwaliłem go na strzępy, brutalnie odgryzałem swoim wrogom gardła, rozrywałem im klatki piersiowe piłą maszynową, wreszcie: głowa bossa eksplodowała tak, że przez chwilę cały ekran miałem jednolicie pokryty krwią. Okrzyki Yuki i Dishwashera, przemawiający przez ich ruchy gniew, wykręcone egzekucje idealnie współgrają z rozgrywką i tonacją gry. Niestety ogólna warstwa muzyczna odstaje od reszty, gdyż kawałków jest mało, a po skończonej partyjce zupełnie się ich nie pamięta.
Oczywiście, żadne z wymienionych przed chwilą cudności nie byłyby tak wspaniałe, gdyby nie towarzysząca im, świetnie wyważona mechanika. Sterowanie opiera się na utartym schemacie: atak lekki, atak mocniejszy, chwyt/rzut. Jest jeszcze zdolność teleportowania się na kilka metrów, która pozwala z łatwością unikać ciosów, wydostawać się z tarapatów czy błyskawicznie dopadać najgroźniejszych przeciwników. Co najważniejsze: każdy ruch idealnie „czuć”. Ciosy są dokładnie takie, jakie być powinny, kombosy możemy w każdym momencie przerwać, a zmiany broni następują błyskawicznie. Dzięki temu czujemy się niczym rzeźnik – mamy kontrolę nad chaosem pola walki. Żeby osiągnąć sukces należy wyczaić ruchy wrogów. Są bardzo charakterystyczne, więc nigdy nie zginiecie „bo nie pamiętałem, jak walczyć z robotem z dynią zamiast głowy” (tak, takie monstra też zniszczycie). Same potyczki są bardzo różnorodne: raz niczym nóż przez masło idziemy przez hordy bezmyślnych zombiaków, ale już chwilę później unikamy ataków zabójczo szybkich i świetnie blokujących ninjasów. Potyczki z bossami to wisienka na upieczonym z krwi, flaków i procesorów torcie, ale nie będę Wam ich psuł opisami. Musicie to zobaczyć.
The Dishwasher: Vampire Smile idealnie miesza klasyczne motywy z kinematografii i gier wideo, tworząc bardzo wykręcony miks. O miszmaszu wrogów już wspomniałem. Zabiła mnie scena odwołująca się do klasyki wirtualnej rozgrywki, z obowiązkową pikselową grafiką. Nie zabrakło także klasycznej walki w jadącej windzie. Przerywniki, w których jako Yuki przemieszczamy się po zakrwawionych salach koszmarnego szpitala potrafią wywołać ciarki na plecach. Od czasu do czasu znajdziemy gitarę/skrzypce elektryczne i zagramy krótki, agresywny kawałek przy akompaniamencie szalejących reflektorów. Plus za pomysłowość i oryginalność.
Gra to teoretycznie tylko kilkanaście trwających od 10 do 15 minut poziomów. Pomnóżcie to jednak przez dwie postaci (steruje się nimi tak samo, nie różnią się szybkością czy siłą, ale posiadają zupełnie inne bronie, a w Dishwasherze znaczy to wiele), dodajcie tryb kooperacji (w takich grach zawsze działa!), kupowanie ulepszeń czy Arcade Mode (50 wyzwań o różnych wytycznych), a otrzymacie grę bardzo rozbudowaną, szczególnie za cenę 800 MSP. Na standardowym poziomie trudności większych problemów nie doświadczyłem, choć musiałem się wysilić, przy każdej potyczce myśląc nad taktyką. Za to „Samurai” rozsmarował mnie o wszystkich ścianach pokoju – fani wyzwań dostaną, co lubią.