Dzisiaj chciałabym przedstawić grę, która może być dla niektórych zaskoczeniem, jest bowiem dość stara. Jak bardzo? Co powiecie na początek XVIII wieku? „Hanafuda” to japońska gra karciana, która doczekała się już dziesiątek wznowień, ale do dziś zachowała swoją oryginalną, nieco wysłużoną oprawę graficzną. Czterdzieści osiem kart z wizerunkami kwiatów, zwierząt, gwiazd, słońca czy księżyca mogą początkowo odstraszać wizualnie nieprzyzwyczajonych do takiego pojmowania sztuki Europejczyków. Szybko jednak dostrzeżemy w zestawieniach pewną prawidłowość. Karty „Hanafudy” dzielą się bowiem na dwanaście pór roku, po cztery obrazki, i razem tworzą konkretne serie, stanowiące logiczne całości.
Tak jak w przypadku tradycyjnych kart europejskich, również talia „Hanafudy” używana jest do wielu gier, z których najpopularniejsza wydaje się Koi-koi. Oczywiście, jest to zaledwie jeden wariant przy całym morzu możliwości. Nie będę jednak ukrywać, iż osobiście najczęściej przez nas rozgrywany – dlatego będzie stanowić podstawę niniejszej recenzji. Kiedy bowiem zaczynałam swoją przygodę z „Hanafudą”, na polskim rynku dostępna była jedynie edycja kart wspólnie wydana przez Wydawnictwo Styks oraz firmę Hanami, zawierająca instrukcję do tylko tego wariantu gry. Nie znaczy to, że nie znajdzie w sieci całej masy innych zasad, które pozwolą Wam szerzej poznać świat tradycyjnych gier azjatyckich. Do czego zresztą serdecznie zachęcam.
Zawartość pudełka
W małym, poręcznym pudełku „Hanafudy” skrywa się 48 kart i broszurkowa instrukcja. Takie zapakowanie nie jest zbyt solidne, ale też czego więcej oczekiwać po kartach? Niestety, spodziewajcie się, że tektura szybko ulegnie naderwaniu, rogi się poobijają, a skrzydełka z wieczka odpadną. Zwłaszcza jeśli – tak jak ja – planujecie karty ze sobą wozić, by pograć w różnych, przypadkowych miejscach, niczym ten akwizytor zachęcając ludzi do planszówkowego hobby.
Zupełnie inaczej sytuacja wygląda z kartami. Te wykonane zostały solidnie. Nie koszulkowałam ich i nawet po dużej ilości partii nie dostrzegłam żadnych śladów użytkowania. Dalej więc nie widzę takiej potrzeby i to zdecydowanie jedna z moich bardziej wytrzymałych karcianek.
Każda z kart „Hanafudy” ma przypisane wartości punktowe – 1, 5, 10 oraz 20. Czwórkami tworzą serię, które odpowiadają jednemu z dwunastu miesięcy. Jeśli przyjrzymy się ilustracjom dokładnie, spostrzeżemy, że im silniejsza karta, tym bardziej rozwinięty motyw początkowy. Np. jeśli na karcie ze stycznia o mocy 1 był kwiat, to na następnej karcie z mocą 5 ten sam kwiat zostanie przedstawiony w otoczeniu większej ilości szczegółów, itd. aż do 20. Nie spotkałam jeszcze osoby, której początkowo połapanie się w seriach nie sprawiałoby trudności, dlatego warto zaczynać grę ze ściągawkami dla nowicjuszy. Po kilku partiach szybko odkryjecie, że rozpoznajecie układy intuicyjnie i nie są one tak skomplikowane, jak początkowo się wydawało. Musicie jednak trochę uzbroić się w cierpliwość i nie zniechęcać początkowymi porażkami. (A tych nie unikniecie. Wierzcie mi).
W ramach pocieszenia: „Koi-koi” jest nieporównywalnie łatwiejsze od brydża, ale duchowo bliżej mu do naszego pokera. Zwłaszcza w kwestii ryzyka czy uda nam się trafić odpowiedni układ i czy zdać się na los czy nie.
Setup – czyli „czy mój stół to pomieści?”
Będziemy potrzebowali miejsca na 8 kart dla każdego z graczy, które leżą odkryte na stole, a także wolnego obszaru pomiędzy nimi, by umieścić tam 8 kart neutralnych i talie dobierania po boku. Niby nie jest to dużo, ale przy większej ilości osób może sprawić kłopot. Przy „Hanafudzie” raczej sobie nie podjemy, bo naprawdę nie byłoby już gdzie wciskać talerzy, myślcie więc o „Koi-koi” jak o rozbudowanej wersji pasjansa.
Samo przygotowanie do gry – a właściwie jej rozłożenie – to już góra 2-3 minuty. Zależy jak szybko przetasujecie karty (i jakie znacie sztuczki). Niepotrzebna jest też do tego żadna instrukcja.
Rozgrywka
Zasady Koi-Koi są bardzo proste, zawsze bowiem wykonujemy w rundzie dwie takie same akcje:
Zagrywanie karty „z ręki” – Podczas swojej tury gracz wybiera jedną kartę, a następnie musi połączyć ją z inną kartą z tego samego miesiąca, widoczną wśród 8 kart neutralnych. Jeśli nie jest to możliwe, musi dołożyć się do odkrytych kart na stole.
Należy pamiętać, iż na żadnym etapie gry, nie można zabrać kart bezpośrednio współgraczowi. Dodatkowo dopiero pasująca para tworzy lewe, którą możemy zgarnąć na bok i w przyszłości będzie (choć nie musi) punktować, jeśli uda nam się skolacjonować „yaku”, czyli układ. Poza konkretnymi miesiącami, np. zebraniem wszystkich kart ze stycznia, punktowane są także różne dodatkowe układy, np. trzy czerwone wstęgi, trzy fioletowe wstęgi, układ pięciu wstęg, ino-shika-cho (czyli razem motyl, jeleń i dzik) i wiele, wiele innych w zależności od przyjętego wariantu oraz poziomu trudności.
Zagrywanie karty z talii dobierania – jest to etap, w którym bardziej liczy się szczęście. Odkrywamy wierzchnią kartę z talii dobierania i musimy albo ją z czymś połączyć ze strefy neutralnej (czyli max. zyskamy dwie lewy w rundzie) albo, analogicznie jak poprzednio, dołożyć ją do stołu (i modlić się byśmy nie pomogli tym samym przeciwnikowi).
Gra wymaga więc od nas ciągłego planowania: co w zasadzie opłaca się teraz zabierać oraz czujnego obserwowania współgraczy, by karta, na której nam zależy, nie została już przez kogoś zdobyta przez naszą nieuwagę.
Gracze zapisują wyniki z każdej rundy – ta zostaje przerwana, gdy nie można już wykonać żadnego ruchu lub gdy któremuś z graczy uda się zebranie układu. Może wtedy zdecydować o przerwaniu partii mówiąc „shobu” lub zdecydować się na kontynuację deklarując „koi-koi”.
Zwycięzcą zostaje osoba, która po dwunastej rundzie skończyła z najwyższym wynikiem (lub w innych wariantach, ten który pierwszy zdobędzie 50 punktów).
Podsumowanie
Koi-koi to gra, którą część graczy polubi z miejsca, a część szczerze znienawidzi. Ja zaliczam się do tych pierwszych, ale rozumiem osoby mające opory przed zwykłą, tradycyjną karcianką, tyle że z azjatyckimi obrazkami i dziwną zasadą zbierania serii. (Przynajmniej nie jest ich tyle, co Pokemonów!). Dodatkowo nic nie stoi na przeszkodzie, by zapoznać się wpierw z Koi-koi w wersji on-line. Zwłaszcza, że w ten sposób szybko nauczycie się zasad. Marny substytut dla gry ze znajomymi, ale nie wyrzucimy kasy w błoto, choć „Hanafuda” to wydatek raptem 30-40 zł.
(Przy okazji: „Hanafuda” jest na tyle popularna, że jeśli naprawdę kompletnie nie radzicie sobie z rysunkami tradycyjnymi na 100% znajdziecie karty nawiązujące do Waszego ulubionego anime lub filmu. Wystarczy tylko trochę poszukać. Na takie cudeńko trafiłam na Amazonie, jeśli jesteście miłośnikami studia Ghibli).
Plusy:
+ Dynamiczna, tradycyjna gra karciana;
+ Orientalna stylistyka i klimat;
+ Dobrze łączy planowanie z poleganiem na szczęściu.
Minusy:
– „Koi-koi” jest słabo wyważone na więcej niż 2-osoby;
– Etap nauki bywa dla niektórych odstraszający.