The Critter Chronicles – recenzja

0
252
Rate this post

Biorąc na swe barki The Book of Unwritten Tales: The Critter Chronicles szczerze nie do końca wiedziałem na co się piszę. Wiedziałem tylko to że to przygodówka typu point and click, oraz zobaczyłem kilka screenów w sieci, które wiele mi nie mówiły.

Pierwsze chwile z grą nie do końca pozwoliły mi na odnalezienie się w niej, z mojego punktu widzenia gra rzuca nas jakby w środek pewnych wydarzeń. Wcielamy się w postać Nathana, który ścigany jest przez orkową łowczynię Ma’Zaz. Naszym pierwszym zadaniem jest uciec, co początkowo sprowadza się do klikania we wszystko co się da, a pozyskane w ten sposób informacje pozwolą nam na zestrzelenie jej statku. Oczywiście jeśli gramy na normalnym poziomie trudności możemy nacisnąć spację, aby zobaczyć co możemy zobaczyć (ikona lupy) lub zabrać (ikona ręki) lub też wykonać jakąś akcję na przedmiocie (ikona klucza), na poziomie trudnym te wskazówki są domyślnie wyłączone.

 

W późniejszym etapie gry dołącza do nas druga postać, którą możemy sterować – tytułowy zwierzak, który ratuje nas przed niechybną śmiercią. Mówi on w niezrozumiałym dla nas języku, ale stara się przekazać nam informacje na różne sposoby, między innymi stara się coś pokazać, niestety nie zawsze to co pokazuje wygląda tak, jak to co chce nam przekazać. Niemniej jednak, naszym zadaniem jest odwdzięczyć się zwierzakowi, który też ma niezłe kłopoty. On i jego towarzysze chcieli by wrócić do swojej krainy, jednak czarodziej Munkus jest w posiadaniu pewnego przedmiotu, bez którego powrót zwierzaków do domu jest niemożliwy. Zadania są skonstruowane tak, że pewne czynności może wykonać tylko jedna z postaci, lecz najczęściej zadania będą wymagały od nas współpracy. Cieszy mnie to że dziś są jeszcze gry, które starają się przekazywać takie wartości.

 

W trakcie przemierzania przez nas najróżniejszych lokacji nie można oprzeć się wrażeniu że gra dosłownie naszpikowana jest odniesieniami do różnych produkcji, mi udało się wychwycić odniesienia do różnych filmów oraz popularne hasła-memy.

Sama mechanika, dość oczywista, na początku sprawia wrażenie dość ciężkiej – nie każdy przedmiot można zebrać, czasem niektórych nie da się połączyć tak jak byśmy chcieli. To jednakowoż sprawia, że z chwili na chwilę coraz bardziej się do tej gry przekonujemy. Niedorzeczne połączenia przedmiotów oraz momentami nieprzewidywalne wydarzenia sprawiają iż zasiadając przed komputerem raz, chcemy TboUT: The Critter Chronicles przejść za jednym podejściem. Tu przy okazji może też wyjść bolączka wielu ówczesnych produkcji – czas rozgrywki. Grając pierwszy raz, na poziomie normalnym wystarczy około 6-7 godzin, żeby ukończyć grę. To i mało i dużo, ale trzeba wziąć uwagę że chcąc przejść grę ponownie wystarczy nam już około 3,5h, a jeśli często pomijać będziemy dialogi to i mniej.

 

Parę słów należy się także oprawie. Grafika może już nie urzeka w dzisiejszych czasach, jednak twórcy postarali się i wygląda po prostu dobrze. Pomimo niewielkiej różnorodności obiektów nie doświadczymy tutaj „pikselozy”, a każdy z nich będzie takim małym dziełem sztuki – np. topory strażników mają widoczne szczerby (takie głębokie rysy).

Muzyka w tej grze jest również co najmniej dobra, jest to miły dodatek do gry, a niektóre kawałki szybko wpadają w ucho, przez co gra się jeszcze milej. Jest jednak coś co w ścieżce dźwiękowej bardzo mnie denerwuje – kiedy uda nam się wykonać zadanie słyszymy jakby fanfary, których jakość niestety nie zachwyca. To trochę psuje klimat, w który wciągamy się np. kilkanaście minut słuchając naprawdę dobrej muzyki, w dobrej jakości, przerywanej co jakiś czas zupełnie nie pasującą do reszty fanfarą.

Podsumowując to wszystko, uważam tą pozycję jako obowiązkową dla wielbicieli gatunku. Masa humoru, ciekawe postaci, czy nietuzinkowe zagadki. To i wiele innych sprawia że dosłownie chce się pomóc tej małej drużynie. Dla fanów The Book of Unwritten Tales dodatkowym smaczkiem może być fakt, że dowiemy się jak doszło do spotkania Nathana i zwierzaka.