Oreshika: Tainted Bloodlines – recenzja

0
254
Rate this post

Oreshika: Tainted Bloodlines to jedna z nielicznych, większych produkcji stworzonych w ostatnim czasie z myślą o konsolce PS Vita. Mimo tego, premiera gry przeszła w Europie bez echa. Ot, tytuł ten po cichu wskoczył do oferty PlayStation Store i czeka na kupujących. Czy brak wielkiej kampanii marketingowej i szczątkowa liczba recenzji w polskim internecie oznaczają, że gra jest słaba? Niekoniecznie, a poniższą recenzją postaram się to udowodnić.

Gra opowiada historię pewnego (naszego) klanu, którego członkowie zostali złożeni w ofierze, aby uspokoić rozgniewane bóstwa. Jak się później okazało, nie przyniosło to rezultatu, a całość okazała się intrygą uknutą przez czarnoksiężnika o imieniu Seimei. I chociaż na samym początku gry członkowie naszego klanu są nieco sztywni (wybaczcie suchar), to po chwili zostają ożywieni przez Nueko – boginię, która potrafi wskrzeszać ludzi (a także siebie), poświęcając swój żywot, do czasu kolejnego odrodzenia. W ten właśnie sposób, nasza wesoła gromadka, czyli członkowie klanu zostają przywróceni do życia i niedługo po tym dochodzą do wniosku, że wypadałoby się zemścić na Seimeiu. Problemem jest jednak klątwa, a właściwie…dwie klątwy. Po wskrzeszeniu, nasi bohaterowie mogą żyć jedynie przez 2 lata oraz nie mogą się rozmnażać w tradycyjny sposób. Przyznajcie sami, to nieco komplikuje sprawę, prawda?

Właściwa rozgrywka zaczyna się od stworzenia naszego głównego herosa. Opcje dostosowywania wyglądu są raczej dość ograniczone, ale ciekawostką jest możliwość przeniesienia naszej warzy do gry. Opcja działa, chociaż podobieństwo jest raczej dość umiarkowane… 🙂 Pierwsze kilka godzin z Oreshika: Tainted Bloodlines było dość męczące i średnio zabawne. Co chwilę na ekranie pojawiały się tekstowe samouczki, które przerywały zabawę i skutecznie rozpraszały. Dopiero po chwili zorientowałem się, że gra jest na tyle rozbudowana i skomplikowana, że osoby nie mające wcześniej styczności z gatunkiem jRPG mogłyby mieć spore problemy z odnalezieniem się w tej produkcji. Mimo wszystko jednak uznaję, że właściwy gameplay rozpoczyna się po około 2-3 godzinkach, kiedy przejmujemy pełną kontrolę nad naszym klanem.

Tak, nad klanem. Nie nad naszym głównym bohaterem, nie nad czteroosobową drużyną typową dla gatunku. Tutaj musimy zajmować się zarówno walką i rozwijaniem talentów naszych podopiecznych, ale też rozbudową miasteczka, gdzie możemy inwestować zarobione fundusze w sklepy i inny budynki. To wszystko to jednak aktywności poboczne, bowiem głównym elementem zabawy jest jednak dążenie do pokonania Seimeia. Upłynie jednak wiele miesięcy, zanim będziemy na to gotowi…

Upływ czasu jest jednym z najciekawszych elementów mechaniki w Oreshika, a zarazem wiąże się z pierwszą z klątw, o którym wspominałem dwa akapity wyżej. Każdego miesiąca musimy zdecydować na co ten czas poświęcić. Możemy wybrać się do lochów w poszukiwaniu zwojów z zaklęciami, walczyć z bossami, wybierać się na terytoria innych klanów lub po prostu eksplorować lokacje.  Podział gry na miesiące ma jeszcze jedną, ogromną zaletę – sprawia, że w Oreshika: Tainted Bloodlines wyśmienicie gra się na handheldzie. Odpalacie grę na kilkanaście minut w autobusie, tramwaju lub pociągu, a i tak możecie popchnąć akcję do przodu i kontynuować ją przy kolejnej okazji. Z upływem czasu powiązana jest też druga klątwa, uniemożliwiająca rozmnażanie – po upływie 24 miesięcy nasi bohaterowie giną bezpowrotnie. I właściwie gra skończyła by się ekranem”Game Over” po upływie dwóch wirtualnych lat gdyby nie pomoc z góry. Dosłownie.

Nasz klan może płodzić dzieci z bóstwami. Nie martwcie się jednak, w grze nie uświadczycie scen o zabarwieniu erotycznym. Pół-boska kopulacja przedstawiona została w formie tęczowego promienia zstępującego z niebios. Nowi członkowie klanu spędzają pierwsze miesiące na treningu, po czym możemy dodać ich do drużyny, wybierając wcześniej ich klasę postaci.

Sedno rozgrywki, czyli polowanie na głównego niegodziwca – Seimeia, to w dużej mierze ciągłe przemierzanie labiryntów i toczenie walk, tak typowe dla gatunku jRPG. Na szczęście, dzięki świetnemu systemowi walki, starcia sprawiają radość, nawet mimo tego, że będziemy brać w nich udział bardzo często. Przeciwnicy są widoczni w lochach, dzięki czemu możemy zaatakować ich od tyłu, zyskując tym samym przewagę na początku. Pojedynki toczone są w turach i w zasadzie są przedstawione tak, jak w klasyce gatunku. Pojawia się jednak kilka urozmaiceń, takich jak losowanie przedmiotów, które będziemy mogli zdobyć po wygraniu walki oraz możliwość skorzystania z porad członków drużyny. Ciekawym motywem jest też możliwość błyskawicznego wygrania starcia poprzez pokonanie wrogiego dowódcy. Krótko mówiąc, ten aspekt gry wypada naprawdę ciekawie i nie ma się czego wstydzić przy zestawieniu z innymi, znanymi seriami jRPG.

Świetne wrażenie robi też oprawa graficzna. Twórcy nie wysilali się i nie próbowali stworzyć gry fotorealistycznej, zamiast tego skupiając się na bardzo ciekawej stylistyce. Grafika przypomina nieco Okami, grę z PlayStation 2. W Oreshika występuje taka sama, wyraźnie zarysowana i nieco komiksowa kreska, a świat kipi kolorami i typowo azjatyckim klimatem. Również technicznie jest bardzo przyzwoicie i nie ma się do czego przyczepić. Nawet do animacji biegania po lochach, na którą psioczyłem w poprzednim tekście, zdążyłem się przyzwyczaić.

Muzycznie i dźwiękowo także jest nieźle. W grze nie mamy angielskiego dubbingu, a wszystkie głosy są w oryginalnej, japońskiej wersji językowej. Pewnie nie każdemu przypadnie to do gustu, ale mi akurat przypasowało. Jestem zdania, że w gry powinno się grać w oryginalnej wersji językowej, bo wtedy po prostu brzmi to najlepiej. Oczywiście gra została przetłumaczona na język angielski, a w tłumaczeniu tekstowym nie doszukałem się żadnych błędów. Muzyka jest nieco powtarzalna, ale kawałki mogą się podobać, zwłaszcza utwory, które odgrywane są podczas pojedynków z bossami.

Żeby nie było jednak tak słodko, to są tu też nieco słabsze momenty. Niejednokrotnie odwiedzamy TE SAME LOKACJE przez kilkanaście miesięcy z rzędu, gdzie walczymy Z TYMI SAMYMI PRZECIWNIKAMI, wykorzystując przy tym ciągle TE SAME UMIEJĘTNOŚCI. To wszystko może się wreszcie znudzić, nawet pomimo nieźle przemyślanych walk. Mam też mieszane uczucia odnośnie ekwipunku – nowe, lepsze bronie i elementy uzbrojenia trafiają się dość rzadko, a i wielkość naszego plecaka nie powala. Zdecydowanie zbyt często musiałem wyrzucać coś z torby, żeby zrobić miejsce na kolejną miksturę leczniczą lub inne, podobne przedmioty.

Pomimo tych niewielkich bolączek, Oreshika: Tainted Bloodlines jest bardzo udaną produkcją i tytułem, który świetnie sprawdza się na konsolce PS Vita. Gra zapewnia wiele zabawy, co najlepiej widać na samym początku, gdy przy wyborze poziomu trudności orientujemy się, że przejście gry na najniższym z nich to mniej więcej 30 godzin. Tytuł ten wygląda też i brzmi świetnie i sprawia mnóstwo radochy, nawet podczas nieco oklepanych już, turowych starć, które powtarzamy w nieskończoność.  Jeśli szukacie przyjemnego jRPGa lub po prostu chcecie zabrać w dobrą grę na handheldzie, to śmiało możecie sięgać po tę produkcję. Właściwie, jedynym przeciwwskazaniem jest alergia na typowo japońskie klimaty, czyli wiecie – kobiety-łasice, kolorowo-tęczowe płodzenie dzieci z bogami i takie tam… 😉