Recenzja: Smash up!

0
215
Rate this post

Czy jako bardzo młodzi ludzie stanęliście kiedyś przed dylematem: w co chcielibyście się pobawić na podwórku? W czasach, gdy prawie każdą wolną chwilę poza szkołą spędzało się na świeżym powietrzu, nie była to taka prosta sprawa. Z jednej strony wszyscy zgodzimy się, że piraci jako tematyka zabawy są świetni, ale zawsze znalazły się dwie, czy trzy osoby, które wolały odgrywanie ninja, kosmitów czy walki giga robotów. I wtedy zwykle dochodziło do konfliktu.

Jeśli jednak z upływem czasu zapomnieliście o dawnych dylematach, gwarantuję, że poniższa recenzja z pewnością Wam o nich przypomni. Jeszcze raz staniecie bowiem przed potrzebą dokonania wyboru. Ale ponieważ teraz wszyscy jesteśmy starsi, mądrzejsi i – co najwyżej – bardziej pomarszczeni, z pewnością zrozumieliście, że “hej! nie musimy przecież dochowywać wierności tylko jeden frakcji!”. (Choć mam nadzieję, że akurat te przemyślenia nie wynikają bezpośrednio z niczyjego małżeńskiego doświadczenia). Czy nie byłoby o wiele fajniej, gdyby dla odmiany wybrać dwie ulubione grupy?

I tym sposobem zmierzamy do głównej idei nowej karcianki “Smash up!” – której polska edycja ukazała się właśnie za sprawą Wydawnictwa Bard.

Zawartość pudełka

Pod solidną pokrywą skrywa się to, na co chyba wszyscy czekaliście w tym momencie najbardziej: frakcje do wyboru! W podstawowej wersji gry mamy ich aż 8 (oznaczone odrębnym symbolem, każda po 20 kart, czyli w sumie 160 kart frakcji), 16 kart baz i instrukcja. Wśród nich nie mogło zabraknąć ulubieńców chyba wszystkich najważniejszych dziecięcych zabaw czy bohaterów kultowych filmów z gatunku sf, horroru i fantasy. Dokładniej zaś: obcy, dinozaury, ninja, piraci, roboty, szachraje (czyli skrzaty i gnomy), czarodzieje oraz zombie. Każda wyróżniająca się odrębnym stylem gry, umiejętnościami i opatrzona ładnymi ilustracjami. Karty sprawiają przy tym bardzo solidne wrażenie, a osobna pochwała należy się za wersję językową.

To dobry znak, gdy tłumacz orientuje się w temacie i bez oporów sięga do pojęć zakorzenionych w popkulturze. Tym sposobem np. zombie, zostają nazwane “Szwendaczami”, co z pewnością miało być zamierzomym nawiązaniem do bardzo popularnego serialu “Walking Dead”. Ależ czyż samo założenie “Smash up!” nie jest swoistym, tematycznym ukłonem w stronę geeków?

Przygotowanie

Właściwe przygotowanie do gry, zostało w sumie bardzo dobrze podsumowane w instrukcji w podrozdziale zatytułowanym “Co ja mam właściwie zrobić”? Bierzemy dwie frakcje, tasujemy je ze sobą i uzyskujemy tym samym 40 kart. Pięć z nich natychmiast dobieramy na rękę – będą naszą talią wyjściową. Reszta z nich tworzy stos do dobierania. Proste? Jeśli tak, to nasi przeciwnicy robią dokładnie to samo, a my w międzyczasie układamy na stole karty baz równe ilości graczy + 1. (Czyli dla dwóch graczy – będą to trzy bazy, itd.). No to gotowe. Możemy się bić! Jedyne czego teraz będziemy potrzebować, to trochę miejsca na stole na wykładanie kart.

Uwaga: jeśli właśnie w tym momencie zaczęliście sprzeczać się kto dostanie dinozaury, to nie ma przeciwwskazań, by nawet kilku graczy sterowało tą samą frakcją – potrzebujecie tylko kilku egzemplarzy gry. Nigdy jednak nie możemy utworzyć 40 kart dwukrotnie z tej samej frakcji np. nie możecie wybrać piratów, a potem by okazać im swoje niegasnące poparcie, dobrać ponownie piratów.

Zasady gry

(Przykładowe rozstawienie dla dwóch graczy).

“Twoją misją jest zdobycie panowania nad światem!” – tako rzecze instrukcja. A my posłusznie dostosowujemy się do tej zasady. Aby to osiągnąć, będziemy musieli zdobyć 15 lub więcej punktów. W tym celu potrzebujemy mięsa armatniego, dlatego karty dzielą się na dwa typy: akcje oraz sługusów.

W swojej turze zawsze możemy zagrać 1 sługusa, 1 akcję, obie te rzeczy naraz albo nie zrobić nic. Karty posiadają bowiem różne umiejętności, które aktywują się w określonych warunkach np.w trakcie zdobywania bazy, mają określony lub stały czas trwania, albo są sprzeczne z podstawowymi zasadami gry (w takim wypadku pierwszeństwo zawsze ma tekst na karcie – nie instrukcja!).

(- Jeeesteeem poooowolny acz konsekwentny! – Zombie Howard).

Dodatkowo w lewym górnym rogu sługusi posiadają swoją wartość bojową (czyli Moc) potrzebną do sprawdzenia, czy udało się zdobyć bazę. Daną bazę uważa się za podbitą, jeśli suma Mocy wszystkich zagranych sługusów (nie tylko z naszej frakcji) jest równa lub większa od wartości Mocy bazy.

Każda z baz posiada trzy wartości punktowe, oznaczające nagrodę za jej zdobycie (za pierwsze miejsce – sprawdzając od lewej strony, środkowa za drugie i po prawej za trzecie). W przypadku remisów każdy z graczy dostaje punkty za dane miejsce np. obaj dostają punkty za pierwsze, ale w takim wypadku nikt już nie dostanie nagrody za drugie. Następnemu graczowi zostanie już tylko nagroda za trzecie miejsce. Niektóre bazy posiadają przy tym odrębne umiejętności, które działają zawsze, gdy karta znajduje się na środku stołu. Jest ich jednak tak dużo, że nie będą w recenzji odrębnie rozpatrywane. Po zdobyciu jakiejś bazy i naliczeniu punktów, odkładamy ją do pudełka, a na zwolnione przez nią miejsce dokładamy nową bazę.

Na koniec każdej tury dobieramy do ręki 2 karty. Nigdy jednak nie możemy mieć ich więcej niż 10 i nadwyżkę należy odrzucić. I to by było na tyle, jeśli chodzi o mechanikę. W zasadzie już te kilka akapitów tekstu wystarczy, aby być przygotowanym do gry. Jeśli jednak z jakiegoś powodu odczuwacie niedosyt i chcielibyście bardziej wgłębić się w instrukcje, to polecam dodatkowo przejście samouczka z cyfrowej wersji gry, która znajduje się obecnie w fazie free to play.

Podsumowanie

“Smash up!” to bardzo szybka, posiadająca wiele wariantów gra, która wymaga jednakże trochę czasu, aby się jej nauczyć. I nie mam na myśli teraz samych zasad, które są bardzo proste, ale rozchodzi się zapamiętanie umiejętności na kartach, co znacznie przyspieszy i usprawni rozgrywkę. Zawsze jednak bardzo lubiłam karcianki tego typu – trochę z sentymentu do poczciwego Magica, gdzie kolejne stwory walczyły ze sobą o dominację nad terenem. Tutaj poczujemy się podobnie – z odrobiną pozytywnego szaleństwa, której często Magickowi brakowało. Kombinacje frakcji są przecież baaardzo nietypowe i jest ich sporo, co sprawia, że partie nigdy nie będą do siebie podobne. I właśnie to oryginalne podejście, jest najmocniejszą stroną mechaniki gry.

Dzięki “Smash upowi!” nie tylko jednak zdrowo się pośmiejcie. Przede wszystkim dostaniecie też tęgie lanie, bo to karcianka bezwzględnie nastawiona na konfrontację. Jeśli więc wydaje się Wam, że trafiliście na super tytuł dla par, ale brakuje Wam dystansu podczas przegrywania – to lepiej zostańcie przy czymś spokojniejszym. Tutaj chodzi o konflikt, wojnę i całkowitą anihilację przeciwnika. By zagrać z przyjemnością w “Smash up” musicie więc po prostu grać bardzo agresywnie.

No to co z wadami? Przede wszystkim: potrzeba nauczenia się kart – inaczej przy większej ilości graczy tury będą szły niemrawo. Z technicznych aspektów: brak wypraski (musimy więc skombinować przedziałki na frakcje we własnym zakresie) oraz znaczników do liczenia punktów. Wreszcie coś co może być wadą, a nie musi, (bo zależy od podejścia i możliwości portfela) czyli wpisana w produkt sugestia, że warto kupować dodatki (chociaż 8 frakcji na początek powinno wystarczyć na sporo partii).

Jako że jestem fanem karcianego “Blood Bowla” Menadżer Drużyn”, do którego nigdy nie zraziła mnie nawet potępiana przez wszystkich losowość, przy “Smash upie!” bawiłam się równie dobrze. Oba tytuły wydaje mi się zresztą dość podobne, choć ten drugi jest mechanicznie bardziej przejrzysty, a i przygotowanie do gry przebiega w jego wypadku o niebo krócej…

Ostateczny werdykt? Fajna karcianka do wyrównywania planszówkowych porachunków! Wszyscy i tak przecież wiemy, że najfajniejsi są zombie-ninja… o czym tu w ogóle dyskutować?

Plusy:
+ 8 indywidualnych frakcji;
+ Proste, przejrzyste zasady;
+ Dobrze się skaluje na nieparzystą ilość graczy;
+ Bez owijania w bawełnę: czysta konfrontacja.

Minusy:
– Wyczuwam miłość… *ekhem*… DLC w powietrzu;
– Brak znaczników do śledzenia punktacji.