Essen 2017

0
97
Rate this post

Nie od wczoraj wiadomo, że moje wyprawy na Essen nie obfitują w udane zakupy planszówek. W 2017 roku tradycji musiała więc stać się zadość i również tym razem, nie uginam się pod ciężarem przywiezionych gier. Mój główny punkt programu – Photosynthesis, czyli urocza gra o drzewach – została wyprzedana już w sobotę, także po raz kolejny mogłam obejść się smakiem.

Kolejne punkty wizyty również potoczyły się znanym torem: ogólna atmosfera targów była szalenie sympatyczna i wszyscy starali się być bardzo pomocni (za wyjątkiem pań od IELLO, które jak co roku, dały odczuć, że są na Essen za karę i nienawidzą swojej pracy). Obok planszówek nie zabrakło zatem gadżetów (zwłaszcza tych filmowych, serialowych i mangowych), kostiumów, podręczników RPG, rekwizytów na sesje np. buteleczek na potiony czy trunków o śmiesznych nazwach, artystycznej biżuterii, wszelkiej maści pojemników i skrzyń do przechowywania elementów z gier, czy… mebli. Ano, poza zwykłymi grami, w tym roku można było na festiwalu zobaczyć też profesjonalne stoły, wykonane z myślą specjalnie o hobbistach. I muszę przyznać, że naprawdę robiły wrażenie. Z przyjemnością zostałabym posiadaczem jednego z nich.

 

(Znalezienie wolnego stolika graniczy zwykle z niemożliwością).

Wyjątkowo nie było też plagi Kickstarterów, które dominowały targi w 2016. Praktycznie każdy wydawca prezentował wtedy grę, na którą dopiero zbierano fundusze. Co było nie tylko irytujące, ale też pokazywało niestety smutny kierunek, w którym powędrowały kampanie crowdfundingowe. Tym razem większość gier była dostępna, do zobaczenia, ogrania i kupienia na miejscu (no, chyba że naprawdę mi na nich zależało – wtedy, oczywiście, zostały już wyprzedane). Czyli tak jak powinno być od początku! A jeśli już naprawdę ktoś musiał pokazać grę „work in progres”, to przynajmniej uczciwie wręczał materiały informacyjne i prosił o wsparcie, a nie ściemniał, że produkt jest już przetestowany milion razy, gotowy do wysyłki i w ogóle zbieranie funduszy to pro forma.

 

(Mały przystanek, by popatrzeć na ładne makiety.).

Ku mojemu zdziwieniu zabrakło kilku wydawców, na których obecność liczyłam. Albo po prostu ukryli się tak skutecznie przede mną. Miałam też wrażenie, że te targi ogólnie były jakieś… mniejsze? Pojawiło się bowiem sporo nowych osób, ale paradoksalnie nie znalazłam wydawnictw z „dużej ligi”. Roiło się za to od debiutantów, co miało swoją zaletę: jeszcze nigdy nie widziałam chyba tylu stoisk, gdzie można było zdobyć autografy! Dość szybko zaczęłam więc pluć sobie w brodę dlaczego nie zabrałam w drogę paru pudełek. Podpis autora był przy tym dodatkową zachętą, aby kupić niektóre gry w ciemno. Na co – przyznaję bez owijania w bawełnę – sama się pokusiłam. Ale przynajmniej możecie wkrótce liczyć na ciekawe recenzję!

 

(By dostać się do niektórych miejsc, trzeba ustawić się w niemałej kolejce).

Miło było także spotkać się i poznać wielu sympatycznych ludzi, którzy podzielają pasje do grania. Jeśli więc nie mieliście jeszcze okazji odwiedzić nigdy targów, warto wybrać się do Essen chociaż raz, by zobaczyć jak to wszystko wygląda „od drugiej strony”. Udane zakupy to jedno, ale samo wydarzenie jest przy tym ciekawym doświadczeniem. Wkrótce postaram się więc napisać poradnik dla tych, którzy planowaliby wybrać się na Spiele w przyszłym roku, a woleliby się wcześniej jakoś przygotować.

 

(- Głupcy, którzy podążali tą drogą nie kupili żadnych gier… – ostrzegł Życzliwy Nieznajomy).

Odpowiadając jednak na najważniejsze pytanie: ze swojej wyprawy przywiozłam głównie nowe farbki i pędzelki. Możliwe więc, że wkrótce powrócę do zmagań z malowaniem figurek. Szkoda bowiem by te wszystkie odcienie zielonego – które tak ładnie będą się prezentować na moich Gwiezdnych Pomiotach z „Posiadłości…”  –  kurzyły się w pudełku.

 

(I przerwa w hotelu na podziwianie gier).

O samych grach planszowych postaram się dla Was napisać wkrótce. A teraz czas odsapnąć po festiwalowych zmaganiach i zagrać coś w strasznego z okazji Halloween!