Czy preordery mają sens?

0
96
Rate this post

O tym, że marketing napędza sprzedaż, wie chyba każdy. Przykładem niech będzie GTA V – gra świetna, doskonale wieńcząca VII generację konsol, ale można zadawać sobie pytanie, czy bez tak ogromnej kampanii marketingowej ostatnia produkcja Rockstar Games odniosłaby aż taki sukces. Sukces, który przełożył się również na ogromną liczbę zamówień przedpremierowych.

Pomyślcie przede wszystkim, jak działa biznes – na pierwszym miejscu jest sprzedaż. Z punktu widzenia wydawcy wszyscy, którzy zapłacą za grę przed jej premierą są tymi, dla których już nie warto się starać, bo przecież cel nadrzędny został spełniony: kasa została przelana, a czy gra się spodoba, to już nie problem wydawcy.

Oczywiście wydawcy starają się za wszelką cenę przekonać graczy, że kupowanie preorderów ma sens, że na pewno się opłaci. W ten sposób w niektórych produkcjach ci, którzy w ciemno zainwestowali swoje pieniądze otrzymują różne bonusy, czy to w postaci ekskluzywnych map, czy nakładek na bronie, dodatkowych skórek postaci itd. Pozostaje otwarte pytanie – czy zdecydowałbyś się na zakup auta bez jazdy próbnej, gdyby sprzedający obiecał Ci, że za to doda do kompletu kolorową nakładkę na kierownicę? Strzelam, że nie – w przypadku gier jazdę próbną odbywają za nas najczęściej recenzenci. Oczywiście każda recenzja jest do bólu subiektywna, ale zbierając informacje z różnych źródeł jesteśmy w stanie wyrobić sobie w miarę sensowny pogląd na całość. Kiedyś było łatwiej, bowiem każda niemal gra miała swoją wersję demonstracyjną. Dzisiaj bywa z tym różnie, z wielu różnych względów, o których nie czas i nie miejsce, by tutaj mówić. Czasami dochodzi do paradoksalnej sytuacji, że wersja demo pojawia się grubo po premierze samej gry.

Problem z ekskluzywną zawartością jest jednak taki, że rzadko kiedy pozostaje ona naprawdę ekskluzywna. Najdalej kilka miesięcy po premierze (w najlepszym przypadku) okazuje się, że dodatkowe mapy, bronie, postacie czy nawet całe poziomy nagle stają się dostępne dla wszystkich: najpierw za dodatkową opłatą, a później do ściągnięcia za darmo. To oczywiste kłamstwo, na które niestety regularnie daje się nabierać wielu klientów.

Trzeba też mieć na uwadze, że ostateczna wersja gry może mieć mało wspólnego z tym, co twórcy obiecywali w materiałach promocyjnych. Przecież niejednokrotnie okazywało się, że z szumnych zapowiedzi pozostaje niewiele, zamiast rewolucji mamy krowiego placka, a grafika nijak ma się do tego, czym karmiono nas przy okazji presspacków. Teraz wyobraźmy sobie, że zachowując zimną krew wstrzymaliśmy się z preorderem; po premierze czytamy recenzje, nie wierząc własnym oczom, bo przecież miało być tak pięknie. Czekamy więc albo na demo, albo aż któryś z naszych znajomych grę kupi i będziemy mogli ją sprawdzić. Okazuje się, że to fatalna wtopa – tym samym jesteśmy bogatsi o przykładowe 200 złotych. Co jednak mają powiedzieć ci, którzy za grę już zapłacili? Czasami twórcy starają się ratować sytuację wypuszczając miliony patchy, które w pewien sposób poprawiają błędy – tym samym jednak okazuje się, że ci, którzy za grę zapłacili pierwsi, więc należy im się specjalne traktowanie, pozostają testerami wczesnej wersji produkcji. Czyli wykonują robotę, za którą innym się płaci. To dopiero biznes, prawda?

Wreszcie, zamówienia przedpremierowe wcale nie kuszą cenami – przecież powinno być tak, że w przedsprzedaży płaci się mniej, ale najwyraźniej w tej sytuacji to nie działa. A nawet jeśli, różnice cenowe są minimalne. Znów wróćmy do przykładu GTA V – w zamówieniach przedpremierowych za grę trzeba było zapłacić 219 złotych, a po premierze produkcja w Empiku kosztowała 199 złotych. W zasadzie preorder ma jedną zaletę – jeśli zależy nam na wersji pudełkowej gry, a jesteśmy pewni, że gra wciągnie nas na długie godziny, warto zarezerwować ją w sklepie, by spokojnie odebrać w dogodnym terminie. W przeciwnym razie – nie widzę sensu.