Mogłoby się wydawać, że uniwersum Władcy Pierścieni, wykreowane przez Tolkiena stanowi idealne podwaliny pod świetne gry. Niestety, poza małymi wyjątkami, wszystkie tytuły stworzone w oparciu o prozę tego autora okazały się porażką. Z tego też powodu, do premiery Middle-Earth: Shadow of Mordor podchodziłem niezwykle ostrożnie i wolałem od początku nastawić się na wtórnego i niczym nie wyróżniającego się średniaka. Ah, jakże się pomyliłem…
Fabuła tej produkcji nie jest przesadnie odkrywcza, wciągająca, ani pełna niespodziewanych zwrotów akcji. To typowa historyjka o zemście zza grobu, wałkowana wiele razy w filmach, książkach i innych grach. Głównym bohaterem jest Talion – strażnik z Gondoru, który zostaje zamordowany wraz z rodziną przez sługusów Saurona. Niestety, a może i stety, Talionowi nie jest pisany los truposza i zaczyna balansować pomiędzy światem żywych i umarłych, łącząc się jednocześnie z elfim upiorem, którego tożsamości nie zdradzę. Dlaczego? Bo to właśnie odkrywanie tego, kim jest współistniejący w symbiozie z nami upiór jest jednym z elementów napędzających fabułę w Cieniu Mordoru. Drugim natomiast jest wspomniana już zemsta, której dokonujemy na licznych siłach Saurona. Bardzo brutalna zemsta.
Historia umiejscowiona została pomiędzy wydarzeniami z Hobbita, a tymi przedstawionymi we Władcy Pierścieni. Pozwoliło to twórcą na dość swobodne opowiedzenie swojej wizji wydarzeń, jednocześnie nie naginając tego co stworzył Tolkien.
Cała opowieść jest jednak pretekstem do…walki, bazowanej na systemie spopularyzowanym przez serię Arkham. Jeden przycisk odpowiedzialny jest za atak, drugi za blok, a trzeci za unik. Naszym zadaniem jest złapanie właściwego rytmu, dzięki któremu będziemy zadawać oponentom obrażenia, jednocześnie unikając zranienia. Początkowo jest to bardzo proste, wręcz banalne, zwłaszcza, że w grze brakuje możliwości ustawienia poziomu trudności. Ten rośnie wraz z naszymi postępami. Po pewnym czasie na naszej drodze staja przeciwnicy uzbrojeni w tarcze, zatrutą broń, włócznie itd., a każdy z nich wymaga nieco innej taktyki.
Otwarta walka nie jest jednak naszym jedynym rozwiązaniem. Możemy pokusić się o nieco bardziej subtelne zachowanie i eliminacje przeciwników z ukrycia. Talion potrafi się skradać i robi to całkiem skutecznie, a do cichych zabójstw możemy używać sztyletu lub…łuku, który w Shadow of Mordor jest naprawdę potężną bronią – jeden strzał w głowę pozwala pozbyć się większości przeciwników. Na szczęście developerzy postanowili odpowiednio zbalansować rozgrywkę i ilość strzał jest bardzo ograniczona, a aby zdobyć ich więcej musimy pozyskiwać energię z przeciwników.
W akapicie dotyczącym walki nie mógłbym też pominąć kwestii elementów otoczenia. Bardzo skuteczną taktyką okazuje się np. zwabianie orków w okolice ognisk lub klasycznych, wybuchowych beczek, a następnie inicjacja eksplozji przy pomocy jednej, celnie wystrzelonej strzały. Bum – i wrogowie radośnie rozlatują się po całej okolicy. Możemy też niszczyć klatki z karagorami i zrzucać na wrogów gniazda much z Morgai, co wywołuje chaos w szeregach wroga.
Niemal wszystkie zadania w grze koncentrują się na starciach. Niezależnie od tego czy zajmujemy się wątkiem głównym, czy też jedną z dodatkowych misji, możemy być niemal w 100% pewni, że za moment czeka nas bitwa z przeważającymi siłami wroga. Mimo tego potyczki z przeciwnikami sprawiają mnóstwo frajdy i pomimo bycia bardzo schematycznymi nie nudzą. Mnogość kombosów i niesamowicie efektowne animacje sprawiają, że nawet po kilkunastu godzinach spędzonych w grze, nadal odczuwamy radość z ciachania orków.
Przedstawiony w tej produkcji Mordor jednocześnie zachwyca i rozczarowuje. Zachwyca, bo w gruncie rzeczy wygląda całkiem nieźle i jest lokacją dość zróżnicowaną, w której znajdziemy zarówno pustkowia, jak i tereny pokryte całkiem bujną roślinnością. Gorzej wypada jednak pod względem rozmiaru – z jednego końca mapy na drugi można przejść w dosłownie kilka minut, co nie jest zbyt dobrym wynikiem w grze z otwartym światem. Na szczęście pola Mordoru usiane są różnego rodzaju znajdźkami, wyzwaniami i pobocznymi zadaniami, dzięki czemu mały rozmiar przestaje przeszkadzać.
Co ciekawe, pomimo bardzo małej powierzchni, twórcy postanowili w grze dodatkowo ułatwić i przyśpieszyć transport. Do naszej dyspozycji oddano Wieże Kuźni, które po odblokowaniu służą jako punkty szybkiej podróży, a także…karagory, które po wykupieniu odpowiedniej umiejętności mogą posłużyć nam jako wierzchowce.
W Middle-Earth: Shadow of Mordor znajdujemy też system rozwoju postaci, który jest wyjątkowo rozbudowany, jak na produkcję nie będącą grą RPG z prawdziwego zdarzenia. Taliona możemy rozwijać na kilka sposobów. Jednym z nich są runy, pozyskiwane za uśmiercanie wysokich rangą przeciwników. Są to ulepszenia broni, które dają naprawdę przeróżne efekty – począwszy od szansy na przestraszenie przeciwników, a na odnowieniu zdrowia kończąc.
Nie brakuje też klasycznego drzewka talentów, gdzie nowe sztuczki dostajemy za awansowanie na kolejny poziom doświadczenia. Arsenał umiejętności jest bardzo bogaty i każdy znajdzie tu coś dla siebie, niezależnie od tego czy preferuje walkę wręcz, z dystansu, czy też z ukrycia.
Ostatnim elementem rozwoju głównego bohatera są punkty mirian, wykorzystywane np. do powiększenia paska życia lub odblokowania miejsca na kolejne runy na naszym uzbrojeniu.
Wszystko o czym pisałem do tej pory blednie, gdy odkrywamy najmocniejszy punkt Śródziemie: Cień Mordoru, czyli kapitalny system o nazwie Nemesis. Przyznam się szczerze, że po pierwszych zapowiedziach wyczuwałem mydlenie oczu i kolejny chwyt marketingowy, ale w praktyce okazało się, że rzeczywiście jest to coś zupełnie nowego, świeżego i urozmaicającego zabawę. Jeśli wcześniej o tym systemie nie słyszeliście, to już śpieszę z wyjaśnieniami.
Nemesis, to w największym skrócie dodanie przeciwnikom cech charakteru i…pamięci. Zapomnijcie o anonimowym mięsie armatnim – tutaj każdy liczący się wróg ma swoje imię, pseudonim i określoną pozycję w hierarchii. Do tego wszyscy się czymś różnią – jedni nie przepadają za karagorami, inni wpadają w szał gdy znajdują się blisko ognia, a jeszcze inni panicznie boją się much. Informacje o mocnych i słabych stronach wodzów i kapitanów pozyskujemy przejmując kontrolę nad osłabionymi „kapusiami” i zdecydowanie warto poświęcić nieco czasu na takie przesłuchania, bowiem pozyskane dane mogą sprawić, że walki z bardziej wymagającymi przeciwnikami staną się znacznie prostsze.
Teraz czas na słów kilka o pamięci komputerowych przeciwników. Wyobraźcie sobie, że atakujecie jednego z kapitanów, ranicie go, ale nagle pojawiają się jego pobratymcy, a Wy musicie ratować się ucieczką, nie zadając ostatecznego czasu. W każdej innej grze prawdopodobnie oponent zregenerowałby życie i prędzej czy później trafilibyście na niego znowu. Po prostu, bez żadnej dodatkowej filozofii, być może jedynie z powtórzoną cutscenką, którą widzieliście już wcześniej. Tutaj wygląda to jednak inaczej. Oszczędziliście kogoś? Trafiacie na niego ponownie? No to bądźcie pewnie, że usłyszycie wzmiankę o poprzednim spotkaniu. Niby mała rzecz, ale cieszy. Jeszcze lepiej sprawdza się to w sytuacji, gdy to my giniemy kilkakrotnie z ręki tego samego kapitana, który za każdym razem nie może wyjść z podziwu, że nadal „żyjemy”.
W Nemesis zdarzają się jednak wpadki. Raz, przy pierwszym spotkaniu jednego z kapitanów nawiązał on do naszej poprzedniej walki, która nigdy nie miała miejsca. Innym zaś razem, ork którego zabiłem ewidentnie zmartwychwstał, bo walczyłem z nim dwa razy i dwa razy posłałem go do piachu. Są to jednak drobnostki, które na dobrą sprawę nie psują gry.
Oprawa graficzna w Śródziemie: Cień Mordoru jest…przeciętna. Chociaż modele postaci i niektóre animacje prezentują się imponująco, to już otoczenie miejscami wygląda naprawdę biednie. Również i dość słabej jakości tekstury nie są zbyt miłym widokiem dla oczu – widać, że jest to produkcja, w którą już za nieco ponad miesiąc zagramy tez na poprzedniej generacji konsol, a nie tytuł stworzony z myślą jedynie o najnowszym sprzęcie. Jest jednak i dobra strona – dzięki temu, gra działa bardzo przyzwoicie nawet na słabych konfiguracjach. Sam grałem na prawie 2-letnim laptopie, który jest nieco ponad wymaganiami minimalnymi, a i tak mogłem bez problemu odpalić ten tytuł na średnich detalach, w natywnej rozdzielczości i mieć stabilne 30 klatek na sekundę. Tym samym informacje na temat niesamowicie wielkich wymagań tej gry można wsadzić między bajki.
Do warstwy audio nie mam się jednak za co przyczepić. Muzyka jest naprawdę bardzo klimatyczna, chociaż nieco odstaje od ścieżki dźwiękowej z filmowego Władcy Pierścieni i Hobbita. Przygrywające w menu, cutscenkach i podczas walki utwory są na tyle dobre, że nawet nie grając lubię posłuchać ich sobie na Spotify od czasu do czasu. Do voice actingu również nie mam żadnych zastrzeżeń. Chociaż Troy Baker nieco przejadł mi się w ostatnim czasie, to tutaj wypada świetnie i jako Talion brzmi po prostu dobrze i wiarygodnie. Reszta również trzyma poziom – orkowie charczą jak należy, a Gollum, chociaż nie odtwarzany przez Andiego Serkisa brzmi niemal tak, jak w filmach Petera Jacksona.
Końcowy werdykt jest prosty i nasuwa się sam – Middle-Earth: Shadow of Mordor jest bardzo solidnym tytułem i jednocześnie jednym z największych zaskoczeń tego roku. Przypuszczam, że wiele osób miało obawy co do jakości tej produkcji, a otrzymaliśmy naprawdę dobrą grę, która nie tylko wciąga, ale wprowadza też powiew świeżości, dzięki implementacji systemu Nemesis. Chociaż zdarzają się tu pewne wpadki, a i pod względem graficznym mogłoby być lepiej, to Cień Mordoru i tak zasługuje na miano jednej z najlepszych produkcji luźno powiązanych z prozą Tolkiena.